Cześć wszystkim! Dzisiaj taki luźny post, którym chciałabym podsumować całą walentynkową serię na moim blogu i podzielić się z wami trochę bardziej prywatnymi rzeczami, czyli tym, jak spędziłam walentynki :).
Post podzielę na dwie części, ponieważ święto miłości obchodziłam i w piątek, i w sobotę. Nie przedłużając, zapraszam do luźnego, pogadankowego postu.
1. PIĄTEK, 13/02/15.
Wszystko zaczęło się od tego, że po szkole pobiegłam do pracy moich rodziców, by się przebrać i pomalować, po czym od rodziców biegłam znów do busa, a jakby tego było mało, do z busa biegłam na tramwaj przez całą galerię! Nie muszę chyba mówić, jak ludzie się na mnie patrzyli? Nie wspominam też, że byłam w butach na obcasie.
Gdy dojechałam do internatu mojego lubego, udaliśmy się razem do Galerii Bonarki z zamiarem pójścia na film pod tytułem Kingsman: Tajne Służby. Oczywiście trochę się spóźniliśmy, ale i tak na szczęście kino puszcza długie reklamy, przez co nic nie straciliśmy, a nawet weszliśmy jeszcze na salę jak świeciły się światła i obejrzeliśmy kilka spotów i bodajże jeden treaser filmu, którego nazwy nie pamiętam. Choć film zapowiadał się fajnie, to bardziej od niego ciekawiły mnie duże nachosy z sosem serowym, popcorn, cola i oczywiście mój walenty. Na sali razem z nami było może jakieś 10 osób. Wszyscy poszli na "pięćdziesiąt szarości greja". Film trwał 2 godziny (około 128 minut), a ja ciągle stresowałam się, że nie zdążymy do drugiego punktu randki, czyli do restauracji. Gdy wyszliśmy z kina, zrobiliśmy sobie obowiązkowe zdjęcie na pamiątkę w budce, a później, chcąc znaleźć wyjście z galerii po odpowiedniej stronie, zrobiliśmy aż dwa okrążenia całej galerii, a i tak ciągle wracaliśmy do tego samego punktu. Po tych wycieczkach okazało się, że jednak to było dobre wyjście i nie trzeba było nigdzie chodzić, ale kolejnym problemem było to, że nie mogliśmy znaleźć miejsca, gdzie stają busy, więc po krótkim namyśle uznaliśmy, że co się będziemy ograniczać i wzięliśmy taxi. Jak szaleć, to szaleć, prawda? Nie zapłaciliśmy jakoś wiele, bo okazało się, że restauracja jest bardzo blisko.
Gdy dotarliśmy do restauracji i zobaczyłam przez szybę, jak ona wygląda, ręce mi opadły... Nie dlatego, że było tam okropnie. Wręcz przeciwnie! Opadły mi ręce, bo wyobraziłam sobie, ile mój luby natraci pieniędzy. Gdy weszliśmy i okazało się, że dodatkowo mamy osobny pokój na górze, byłam tak podekscytowana i zaskoczona, że ciężko było mi cokolwiek powiedzieć. Nie mogłam wyjść z szoku aż do momentu, gdy poszłam spać (na marginesie, gdy wstałam, to i tak nie mogłam uwierzyć, że przygotował dla mnie coś tak wspaniałego!). Zanim przejdę do tego, co wybraliśmy do jedzenia i jak wszystko wyglądało, muszę wspomnieć, że restauracja nazywa się Zen-sushi i jest jedną z najlepszych w jakich byłam oraz mają najlepsze sushi jakie do tej pory jadłam! Mimo, że miejsce to jest bardzo piękne i wygląda na "bogate", to ceny są bardzo przyzwoite. Aha, warto wspomnieć, że jak ktoś nie lubi sushi, to kaczkę mają też przepyszną! Taką na słodko, a do tego są a talerzu owoce! Co od obsługi i czasu czekania na danie - wszystko jak najbardziej na plus, bardzo miła pani kelnerka, chętna do pomocy, czułam się rozpieszczona wręcz, a czas czekania nie był dłuższy, niż 20-25 minut, więc bardzo przyzwoicie.
Jeśli zdziwi was pierwsze zdjęcie - był to pokój, do którego trzeba było ściągnąć buty, a zamiast krzeseł były poduszki i siedziało się albo na kolanach albo po turecku. Oczywiście są tam też miejsca siedzące, ale jak już wspominałam, my mieliśmy osobny pokój.
Jak widzicie na drugim zdjęciu, zamówiliśmy kaczkę oraz zestaw sushi (było 14, ale przed zrobieniem zdjęcia zapomniałam się na moment, i nie mogąc się powstrzymać, zjadłam dwa). Mój luby wziął sobie kaczkę na słodko, smakowała jakby była w miodzie, a do tego dostał kilka owoców (smoczy owoc, truskawki, pomarańcze itp.). Moje sushi było tak sycące, że zjadłam dziewięć sztuk (w tym ta jedna z łososiem) i miałam już dość, więc resztę skradł mój chłopak. Warto wspomnieć, że gdy kiedyś byliśmy w innej restauracji, sushi tam mu nie posmakowało (urumaki z krewetką dokładnie), a te zasmakowały mu baaardzo! Jeśli nie lubicie surowizny, w zen-sushi macie możliwość zamówienia sobie smażonego sushi! Nie martwcie się - z tego, co nam Pani kelnerka tłumaczyła, nie odbiera to smaku i wartości posiłku, więc na pierwszy raz raczej zachęcają do tego smażonego. Do picia mój luby wziął sok, a ja wodę gazowaną. Wiem, że się powtórzę, ale byłam pod ogromnym wrażeniem tej restauracji i mam ochotę do niej wrócić. Ciągle przypomina mi się smak tego przepysznego sushi i już nie mogę się doczekać, aż znów będę miała przyjemność zjeść w zen-sushi.
Po wyjściu z restauracji udaliśmy się na tramwaj, by podskoczyć jeszcze do internetu mojego lubego po plecak z jego ubraniami itp., po czym szybko pobiegliśmy na kolejny tramwaj pod galerię krakowską, jednak jak na złość - uciekł nam zaraz przed nosem, gdy staliśmy na czerwonym. Na kolejny musieliśmy poczekać dobre 15 minut. Jakby tego było mało - przez to, że uciekł nam tramwaj, nie zdążyliśmy na busa, a kolejnego mieliśmy dopiero za pół godziny, czyli o 22:30. Poszliśmy do maca przy stacji busów i ja zakupiłam sobie colę, a mój luby kanapkę. Czekając tak na busa robiliśmy sobie zdjęcia i umawialiśmy się, co zrobimy jutro, czyli 14 lutego.
Szczęśliwie dotarliśmy do domu około 24, po czym poszliśmy spać, by mieć siłę na kolejny dzień.
2. SOBOTA, 14/02/15.
Niestety, z tego dnia nie mam dużo zdjęć, ponieważ pewnie wiecie jak to jest - jak jest się z kimś, kogo się kocha, to zapomina się o reszcie świata. Pewnie teraz pomyślicie - to wczoraj tak nie było? Było, było, tylko byłam w takim szoku na to wszystko, że po prostu musiałam to uwiecznić. Natomiast sobotę spędzaliśmy u mnie i to ja szykowałam kolację i inne dania. Gdy jest się tak w dwójkę, sam na sam w pustym domu, to więcej czasu poświęca się sobie, niż otoczeniu. Nie ma to jak w spokoju oglądać sobie film, podjadając co jakiś czas ciasteczka czy owoce.
Zacznę może od tego, co przygotowałam na obiad. Dodam, że mój luby jadł wcześniej również w domu, więc nie chciałam przesadzać z jakimiś wyszukanymi danami. Przygotowałam coś, co oboje wręcz kochamy, czyli naleśniki z domowym dżemem jabłkowym z cynamonem, bitą śmietaną i świeżymi owocami! Niestety, byliśmy tak głodni, że nie pomyśleliśmy nawet o zrobieniu zdjęcia, a do tego zjedliśmy wszystko tak szybko, że nim się obejrzałam, a wszystkie 7 naleśników zniknęło z talerza. Na deser upiekłam ciastka z owocami (jagodami i malinami) z ciasta francuskiego (miałam zrobić też słoną wersję, ale wyliczyłam sobie za małe zakupy i po tym, co zrobiłam na kolację, zabrakło mi szynki, tak, tak, brawo ja, więc uznałam, że z samym serem nie ma co robić). Muszę wam od razu powiedzieć, że najlepsze ciasto francuskie to to z biedronki, bo to, które miałam teraz, nie miało dla mnie w ogóle żadnego smaku, a wręcz nie smakowało zbyt dobrze. Ogólnie jednak luby był zadowolony (jak i dzisiaj rodzinka), więc cieszę się, że mi się udało zaspokoić potrzeby innych, a szczególnie walentego. Na kolację przygotowałam kanapki posmarowne ziołowym almette z wędzonym łososiem i oliwkami (ja akurat miałam bez), które uwielbiamy, a do tego szparagi owinięte szynką, która była posmarowana chrzanowym almette. Ponieważ często razem jemy mozzarelle z pomidorami, uznałam, że tym razem również je przygotuję i poleję gotowym sosem koperkowo-ziołowym, do którego trzeba dodać tylko oleju. Na dodatek mieliśmy sałatkę, którą wyjątkowo przygotowała moja mamuśka. Na drugi, wieczorowy deser, przygotowałam arbuza, truskawki, liczi oraz mango, a do tego częstowaliśmy się pralinkami, które dostałam, oraz Raffaellem, które dostał ode mnie mój luby.
Oglądaliśmy dwa filmy: Wer oraz Instytut Atticus. Tego pierwszego nieszczególnie polecam i nie chodzi tu o to, że nie lubię filmów o wilkołakach. Wiele z niego nie pamiętam, bo przy większości scen tak mi się nudziło, że się wyłączałam i zajmowałam czymś innym. Natomiast Instytut Atticus to film, który jest moim ulubieńcem! Jest wart obejrzenia. Jest inny niż reszta horrorów, które w większości teraz opierają się na duchach, opętanych domach i dzieciach. To jest coś, przy czym bałam się tak, że gdy chłopak musiał wrócić do swojego domu, a ja miałam zostać sama, że zaświeciłam światło w kilku miejscach w moim domu, a do tego bardzo starałam się zająć czymś myśli. Dawno żaden film jeszcze we mnie tak nie trafił i mnie tak nie dotknął jak ten, szczególnie, że jest on związany nie tylko ze zjawiskami paranormalnymi, ale też psychologią, czyli czymś, czym bardzo się interesuję. Tak na marginesie, mogę zdradzić, że wraz z chłopakiem chcemy się też wybrać do kina na Anioł Śmierci (Kobieta w Czerni 2). Jestem bardzo ciekawa tego filmu, ponieważ część pierwsza bardzo mi się podobała.
No tak, tak, nie mogło zabraknąć oczywiście świeczek! Co do mimiki kanapek - mój chłopak jest bardzo kreatywny! Jak tak teraz myślę, to posiłki mogłyby być trochę bardziej minimalistyczne, ponieważ nie dało się tego przejeść (szczególnie już na końcu owoce - nie dało się już tego nigdzie wcisnąć, tak byliśmy najedzeni!).
****
Cóż, myślę, że to by było na tyle. Mam nadzieję, że jakoś uda wam się przetrwać czytając tę moją paplaninę i podzielicie się ze mną swoimi walentynkowymi przeżyciami!
Lubię wspominać, że takie rzeczy powinniśmy robić nie tylko w walentynki (no, może oprócz tej restauracji, bo na co dzień to tylko bogacz mógłby sobie pozwolić). Miłość powinniśmy okazywać niezależnie od święta czy pory roku. Lubię czasem zrobić mały prezent mojemu chłopakowi i dać mu coś tak po prostu, bez okazji. Czy to coś kupnego, czy to coś od siebie. Tak samo lubię mu gotować, szykować i planować, ale staram się mimo wszystko z mniejszym przepychem, niż na walentynki.
Na zakończenie postu życzę wam miłego dnia i zapraszam do zostania na dłużej na moim blogu. Pozdrawiam i trzymajcie się!
P.S. Zapraszam was na mojego instagrama oraz konto na filmwebie, gdzie możecie zobaczyć moje oceny filmów i dodać mnie do znajomych!
:)
ReplyDelete;)
DeleteCudownie spędzony czas- a jakie pyszności,sushi uwielbiam ♥ U mnie walentynki zaczęły się w tłusty czwartek, mojemu J. ♥ pokićkało się dokumentnie i już od tego dnia zaczął świętować ;)
ReplyDeleteP.S. Twoje kupony zrobiły furorę- dziękuję ♥♥♥
DeleteOj tam, oj tam, dłuższe walentynki to chyba jeszcze lepiej niż jeden dzień świętować, racja? :D
ReplyDeleteCudownie, cudownie :) Sushi pychotka, ale kaczka też ekstra była! Podjadałam trochę mojemu lubemu :D
To ja dziękuję! I cieszę się, że tak się podobały! :) Mój walenty też był zadowolony :D:). Tak zaczął szaleć, że już prawie połowę wykorzystał :D. Ale skubany uznał, że tam, gdzie jest miejsce na jego własne życzenia napisze sobie "kupon na: wydrukowanie więcej kuponów" haha :D
DeleteOooo! Widzę że miłość kwitnie! Życzę ci więcej takich walentynek ;)
ReplyDeleteZapraszam do siebie,
http://worldofbookss.blog.pl/
Dziękuję! :) Na pewno będą - jak P. wytrzymał ze mną już trzy lata, to i resztę życia przeżyje u mego boku haha :) A charakter to ja mam ciężki, oj ciężki! Aż czasem mu nie zazdroszczę, że musi to znosić :D
DeleteTyle ciekawego się wydarzyło u Ciebie, jednym słowem romantycznie i nastrojowo było. Jedzenie i wystrój orientalny ;)
ReplyDeleteOrientalnie - to lubię! :).
DeleteByło, było :). Właściwie jeśli miałabym wybierać, który dzień był lepszy, czy ten, gdzie byliśmy sami sobie, czy ten w Krakowie, to bez namysłu odpowiedziałabym, że ten u mnie :). Spokój i miło spędzony czas - tak najlepiej! Ale piątkowi też nic nie brakowało. Tyle jedynie, że dużo było biegania :).
Bardzo romantycznie spędzony czas :) Ja miałam straszne Walentynki, mam nadzieję, że za rok będą lepsze.
ReplyDeleteZapraszam do mnie: http://wikis-life.blogspot.com/
Nie ma co się przejmować! Walentynki to święto, za którym za bardzo nie jestem, bo miłość powinno okazywać się nie tylko raz do roku, ale cały czas. Poza tym denerwuje mnie kiczowata obramówka wokół tego święta, którą narzuca społeczność. Hej, zamiast miśka czy lizaka w kształcie serca wolę dostać drobny upominek jak np. Raffaello czy praliny (no, cokolwiek, byle by było praktyczne i tanie, bo nie na tym to polega, żeby wydać jak najwięcej).
DeleteNam się złożyło tak, że akurat w tym okresie walentynkowym mogliśmy pozwolić sobie na randkę, ponieważ akurat zaczynały nam się ferie, a jako iż chodzimy do innych szkół, to ciężko nam się zgrać. Można uznać to za spóźnioną randkę na naszą rocznicę :).
Nic się nie martw! Jestem pewna, że będą lepsze :). Tak jak już mówiłam, nie ma się co przejmować :).
Dzięki za link, na pewno wpadnę i zostawię po sobie ślad!
Pozdrawiam i dziękuję, że wpadłaś na mojego bloga ;).